Przejdź do treści

Świeca

Zwyczajem państwa Zybydkiewiczów mieszkających w trzypokojowym mieszkaniu przy ulicy Nowodworskiej były kolacje przy świecach. Co prawda nie codzienne, jednak dość często Marzena i Artur spożywali wieczorny posiłek w ten, nieco uroczysty, sposób. Chcieli przez to wpoić swemu trzyletniemu synowi już od najmłodszych lat poczucie estetyki i eleganckie maniery. W ich domach rodzinnych tak nigdy nie było – świece pojawiały się na stole w zasadzie jedynie podczas wieczerzy wigilijnej – jednak oboje lubili po prostu elegancję i dostojność. Stąd te świece.

Mały Piotruś także lubił świeczki. Uwielbiał patrzyć na pełzające po knotach płomienie, przedmioty błyszczące w nikłym świetle i ściekający po bokach wosk. Cieszył się więc kiedy ojciec wyjął z szafki zwyczajną białą świecę i srebrny prosty świecznik. Szczerze mówiąc chłopak był jeszcze zbyt mały by zrozumieć intencje rodziców – jemu zwyczajnie podobało się to.

Sam świecznik nie był niczym specjalnie okazałym – zwykła podstawka pod świecę, na długiej nóżce. Jednak był to chyba najlepszy dowód na pedantyczny charakter Marzeny. Zawsze dokładnie wyczyszczony i błyszczący, tak jak wszystkie elementy które tylko mogły się błyszczeć w domu. Uwielbiała porządek, wszystko miało swoje należyte miejsce i musiało się w nim znajdować. Arturowi to absolutnie nie przeszkadzało, choć na jego biurku – jedynym zakazanym dla Marzeny miejscu – dość często pojawiał się tak zwany twórczy bałagan. Pootwierane i porozrzucane książki, jakieś papiery z wydrukami i wykresami, gdzieś pod tą stertą nie wyłączony kalkulator i wietrzejące wieczne pióro. Dziewczyna cieszyła się – o dziwo – z tego rozgardiaszu na biurku męża – oznaczał on wytężoną pracę ukochanego, a jego poświęcenie i sumienność ceniła najbardziej.

Nastał więc wieczór, Marzena kończyła przygotowywać kolację kiedy Artur mocował świecę w błyszczącym i całkowicie oczyszczonym z pozostałości wosku świeczniku. W tle cichutko słychać było dobiegającą ze sprzętu stereo sonatę Mozarta – kolejny element wpajany Piotrusiowi przez rodziców – umiłowanie dobrej muzyki. Mały obserwował uważnie ojca i przyglądał się każdemu ruchowi. Ciszę przerwał trzask zapalanej zapałki i pokój nieznacznie się rozjaśnił. Płomień chwilę dość nieśmiale – choć gwałtownie wybuchnął spalając siarkę – pełzał i tlił się na końcu drewienka aby za moment powędrować ku górze nachylonej zapałki. Kiedy ustabilizował się obejmując prawie jej połowę, Artur widząc, że żaden podmuch nie zdoła jej ugasić przyłożył powoli zapałkę do sterczącego nad białą kolumną świecy knota. Piotr patrzył na tę zwykłą czynność z niemałym zachwytem, wydawało mu się to magiczne i niesamowite; nie było nic gdy już po chwili po ścianach pokoju pełzają cienie, a w ręku tatusia błyszczy mały ognik. Chłopczyk wiedział, że łatwo go zniszczyć chociażby tylko dmuchając więc z największym skupieniem i wytrzeszczonymi oczyma starał się nie oddychać i w ogóle jak najmniej poruszać.

To było zachwycające – z małego drewienka ognik przeniósł się na sznureczek wystający z białego patyka. Najpierw tak trochę nieśmiało, a potem coraz więcej zagarniając i migając zalotnie opanował knot. Ten ostatni natychmiast poczerniał – podobnie jak drewienko zapałki – by chwilę później rozżarzyć się do czerwoności i tak już pozostać.

Najbardziej jednak interesujący dla Piotrusia był sam płomień. Trząsł się, chwiał i kiwał na szczycie świecy, a do tego miał tyle różnych barw… Na samym dole mocno niebieski, wręcz fioletowy by przechodząc ku górze zrobić się jaśniejszym. Tam gdzie kończył się czerwonym punktem knot ognik był prawie zupełnie przeźroczysty. I im bardziej w górę jaśniał i robił się bardziej żółty, a na samym końcu pomarańczowo-czarny; postrzępiony i najbardziej drżący. Żółta część nieco raziła w oczy kiedy długo się na nią patrzyło. To właśnie ona odbijała się w świeczniku, talerzach i sztućcach poukładanych na stole. W pokoju zrobiło się przyjemnie i nastrojowo, ściany z białych przeszły w nieco pomarańczowe – chłopczyk wtulił się w swoje ramiona, zamrugał długimi rzęsami i uśmiechnął się w poczuciu ciepłą. Nie zdawał sobie z tego jeszcze sprawy, ale tak właśnie odczuwa się miłość oraz ciepło rodzinne, ciepło płonącego gorąco i szczerze domowego ogniska.

Wtedy właśnie pojawiła się ta kusząca myśl: a gdyby tak złapał to migoczące światełko i tak mocno do siebie przytulić? Już nieśmiale wyciągnął dłoń do topiącej się zwolna świeczki kiedy ojciec skarcił go:
– Nie dotykaj, bo się poparzysz!

Piotruś nie bardzo rozumiał co to znaczy „poparzyć się”, chociaż słowa taty wydały się być groźne. Cofnął więc szybko rękę i kuląc palce schował dłoń w drugiej. Ciekawość jednak była silniejsza i nie dawała spokoju. W powiększonych źrenicach widniały migoczące płomienie wraz z całym światłem padającym bezpośrednio z nich i z obijających je naczyń i przedmiotów ułożonych na białym obrusie. Światełko migało tak kusząco, tak nęciło barwami i swą delikatnością; wydawać by się mogło, że wręcz wołało by je pochwycić i zabrać ze sobą na zawsze…
Z kuchni dobiegł głos Marzeny wołającej po pomoc męża. Artur wyszedł, rzucając przelotne spojrzenie na Piotrusia – czy przypadkiem czegoś niemądrego nie szykuje. Wyglądał tylko na zachwyconego i trochę przestraszonego ostatnimi słowami ojca.

Kiedy Artur w kuchni usiłował poradzić sobie z trzema talerzami oboje usłyszeli krzyk i płacz malca. Piotrek był odważnym dzieckiem, jednak kiedy zaczynał już płakać to robił to nad wyraz głośno i skutecznie – rodzice zawsze przybiegali na ratunek. Był to jeden z jego sposobów na zwracanie na siebie uwagi i przyciąganie ludzi, który z pewnością zaopiekują się nim dając wszystko czego zechce. Tak też stało się tym razem – Artur przybiegł z talerzami do pokoju, gdzie na tym samym co wcześniej fotelu siedział jego jedyny syn z zapłakaną twarzą i trzymaną w górze ręką.
– Co się stało? Czego płaczesz? – zapytał małego chwytając za wyciągniętą rękę.
– Świeczka mnie ugryzła! Buuu…. – rozpłakał się jeszcze bardziej Piotrek.
– Pokaż? Gdzie?
Malec wyciągnął palec, na którego opuszce rzeczywiście był mały czerwony ślad poparzenia.
– Nic się nie stało, poparzyłeś się trochę. Mówiłem żebyś nie dotykał, i – widzisz co się stało? Boli, prawda?
– Tak, boli – płakał mały, choć już trochę mniej.
– No, idź do mamy, ona podmucha i pocałuje a za chwilę już zapomnisz – pocieszył syna Artur, a ten od razu rzucił się biegiem do mamy po obiecane „lekarstwo”.

Kiedy przyszedł już nie płakał, a policzki miał wytarte z łez. Po „wypadku” zostało tylko piekące zaczerwienienie i obrażona mina. Rodzice szybko przestali zwracać na oparzenie uwagę i zajęli się kolacją. Kiedy zjedli Piotruś – nadal zły na świeczkę – nabrał powietrza w usta i mocno dmuchnął w płomień. Knot przestał się oczywiście palić, a zaczął wydzielać nikły dymek, który szybko rozwiał się w powietrzu. Teraz chłopczyk uśmiechnąć się z dumą, tak jakby właśnie wygrał wielką bitwę ze złym smokiem.
2.IX.1999

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *