Dzisiaj słucham kolejnej płyty z wymienianej wczoraj serii. Tym razem są to nagrania z czasów „The Wall” – mojej ulubionej płyty wszechczasów. Chociaż… to taka prosta płyta. Banalna muzycznie właściwie, jeśli porównać ją z „Ummagummą” czy „Saucerful Of Secrets”. Ale ja ją lubię, wręcz ubóstwiam.
I wiem z czego to się bierze, tak na prawdę. Kiedy słuchałem jej pierwszy raz chyba mnie znudziła (to było lata temu, jeszcze pewnie w liceum) – to w końcu dwa krążki; masa czasu! ;) Potem długo nic – no płytka jak płytka, była sobie gdzieś i tyle. Oczywiście znałem „Another brick in the wall, part 2”, nieco mniej konarzyłem „Comfortably Numb”.
Aż pewnego dnia się przekonałem. I bardziej, i bardziej. Potem przeczytałem wreszcie teksty (po polsku) – to było moje życie! Jak miałem jej nie pokochać, skoro to o mnie? Też miałem „little black book with my poems in”, też miałem czasem „One of my turns”. Zobaczyłem film Alana Parkera po kilku latach… Zachwycił mnie. Muzykę i piosenki znałem już na pamięć, więc oglądając mogłem sobie śpiewać pod nosem.
Jakiś czas potem rozstałem się z Moniką. Jej ten film nie pociągał, a album – no kolejny album. Nie podzielała mojego entuzjazmu i moich emocji. Ale kiedy się z nią rozstałem jeszcze bardziej utożsamiłem się z filmem, a co za tym idzie – z muzyką. Od tamtej pory do „One of my turns” doszło kilka sąsiednich nagrań. I tak w tym momencie (niezmiennie od kilku lat) najbardziej fascynuje mnie „druga strona pierwszego krążka” (eh… zdobyć kiedyś „The Wall” na czarnej płycie; no – ale wpierw jakiś sprzęt odtwarzający winyle)
Po co to wszystko teraz? Chyba dlatego, że nachodzi mnie czas samotności. Czucia tej samotności, bo samotny jestem od kilku(nastu?) miesięcy. Czasem czuję to mocniej, czasem o tym zapominam. Od 2-3 dni zaczęło mi to przeszkadzać… a zbieg okoliczności sprawił, że słucham piosenek z płyty o samotności właśnie.
„Niech mnie ktoś przytuli!” ;-)