(w podziękowaniu za Nosferatu, Metropolis i Świetlickiego)
– Ty skurwysynu! Ty pijaku! – dobiegły z korytarza wrzaski, trzasnęły stare drewniane drzwi.
To mnie zbudziło. Spałem źle. Było prawie południe. Chociaż sam nie wiem która godzina – do mojego pokoju nie dociera światło. Od listopada nie odsłoniłem zasłon. Od listopada nic nie zrobiłem w tym domu. Nie chciało mi się, przestało mi zależeć… Bez powodu.
Ale musiało być co najmniej południe, skoro Dzidka już wrzeszczała na swojego męża. Wcześniej nie zdążyłby się upić… Wstałem z łóżka. Źle spałem w nocy…
Telewizor dalej śnieżył, dalej szumiał i trzeszczał. Dalej też był włączony – od tygodnia. I tak nie oglądam telewizji. Tylko przemoc, głupawe teleturnieje i sielankowe opowiastki…
Teraz pokazują Papieża. Mówi o czymś, ale nie słychać dobrze – obraz skacze, dźwięk ucieka. Gdzieś, jakby pod spodem, pojawiają się dwie nagie kobiety. Całują się, siedzą w jakiejś wannie czy może raczej basenie… Znowu Papież – tamte uciekły w tło.
W kuchni stawiam wodę na gazie… o ile można postawić wodę na gazie. Smaruję chleb margaryną, kładę na tym kawałek zeschniętego żółtego sera. Czekam na wodę… Nie będę jadł dopóki nie będzie herbaty. Ale woda nie chce się zagotować. Zapalam papierosa, w myśli powtarzam słowa piosenki o odciskach: „gotuj się kurwo, gotuj”… Palę, powtarzam i już jestem zdenerwowany. „Gotuj się, gotuj”. Od rana robią mi się te odciski od tych papierosów. „Gotuj się kurwo… za dużo nalałem…”. Siadam na taborecie.
Ledwie usiadłem zaczęła gwizdać. „Suka! Bawi się ze mną…”. Zalewam torebkę z herbatą w szklance, rozlewając przy okazji trochę po i tak zapuszczonym blacie. Zapuszczonym jak całe to mieszkanie, jak całe moje życie. Od listopada.
Siadam przed telewizorem. „Dopalę i zjem, herbata akurat przestygnie”.
Ciągle Papież i te kobitki w tle. Całują się, liżą po piersiach… Jedna wkłada drugiej głowę między nogi; liże jej krocze… Papież mówi coś o miłosierdziu, o miłości i czymś tam jeszcze. Dziewczyny nieźle się zabawiają… Jednak ten gruchot mógłby się zdecydować na jeden program – erotyczne jęki do twarzy Ojca Świętego jednak nie pasują… „Zresztą, zjem i… i tak wyjdę” – myślę sobie. Dobrze, że nie mówię tego na głos, chociaż co za różnica? W myślach i tak ze sobą rozmawiam. „Nikt by i tak nie słyszał, przecież i tak gniję tu sam…”. Ta siedząca wije się w spazmach, co Papież komentuje słowami „Miłosierdzie należy do was… Miłosierdzie należy do Was!…”.
Wychodzę zostawiając niedopita herbatę. I włączony telewizor.
Już na schodach – starych, drewnianych i wydeptanych – zapalam kolejnego papierosa. Przechodzę przez Zamoyskiego, Smolki, wsiadam w ósemkę. Wysiadam pod Filharmonią. Właściwie po nic tu jestem. Nie mam żadnych spraw, żadnego zajęcia… ale lepsze to niż wysłuchiwane wrzasków Dzidki. Powłóczę się po mieście, potem coś zjem na Grodzkiej albo Floriańskiej i wrócę do siebie. Znakomity plan dnia!
W kiosku kupuję gazetę. Nawet jej nie otwieram – zwijam i wkładam do kieszeni płaszcza. Okropna pogoda – koniec marca, wiosny jeszcze nie ma, zimy już nie ma. Pada lekki deszcz, pod nogami leżą resztki pośniegowego błota. Ale mam to gdzieś. Mam przemakające buty, rozpięty płaszcz po kostki, ciemniejszy od spodni i czarny rozciągnięty sweter. Zapalam papierosa. W lewej kieszeni płaszcza gazeta, w prawej moja dłoń. Lewa trzyma papierosa. Wyjmuję go z ust łapiąc pomiędzy palcami wskazującym i środkowym, ręka prostuje się opuszczając dłoń do biodra. Kciuk szybkim ruchem uderza o filtr… Popiół opada w błoto. Ręka zgina się w łokciu, filtr wsuwam między wargi, zaciągam się, wysuwam papierosa z ust, wypuszczam lekko choć nerwowo dym. Ręka prostuje się… i tak to trwa.
Idąc Plantami koło Collegium Novum spoglądam na tych studentów i te studentki… „Wypierdalajcie!” – myślę sobie. Nie lubię tego miejsca; pluję wprost przed siebie nie zwracając uwagi na innych. Pluję przed nimi, za nimi, obok nich – wprost pod ich eleganckie buciki. Patrzą na mnie z obrzydzeniem, schodzą z drogi. „I dobrze! Schodzić, schodzić! Któregoś dnia i tak to miasto będzie należeć do mnie. Jak się nie podoba to wypierdalać!”.
Skręcam w Gołębią, idę energicznym krokiem do Brackiej. Po nic. Idę sprężystym krokiem, wyglądam na spieszącego się… Nigdzie. Nigdzie i po nic.
Na rogu z Bracką wpadam na nią. To ta szczupła blondynka… Moja była wielka miłość. Uśmiecha się, ja też się uśmiecham. Mam do niej słabość, zawsze będę miał.
– Co robisz? Spieszysz się gdzieś? – pyta mnie. Tylko po co pyta? Pyta by wiedzieć, czy też pyta by zapytać?
– Nie… Nic nie robię. Chodzę po mieście… Wiesz Planty, Gołębia, Rynek… Tak… chodzę po mieście. – odpowiadam właściwie nie chcąc z nią rozmawiać.
Chwilę jednak rozmawiamy. O niczym. Po nic. Właściwie to mam na nią ochotę… Szybki numerek gdziekolwiek i do widzenia, „do zobaczenia nigdy”. Ona proponuje kawę… Sama! U niej! Mam jej dość, mam na nią ochotę… Idziemy. Bąkam tylko coś po drodze…
Kiedy robi w kuchni kawę ja oglądam jej pokój. Zawsze wszystko takie poukładane i podosuwane na styk. Książki… według autora i koloru okładki! To nic, że gatunki nie pasują, alfabetycznie też nie jest to poukładane… Ważne są te kolory. Ale półki i tak pokryte są kurzem. Przynosi kawę.
Siadamy, zapalamy papierosa. Rozmawiamy o niczym. Już nie mogę wytrzymać i mówię, że właściwie przyszedłem, bo mam na nią ochotę. Tu i teraz. Nie przyszedłem pić kawę czy palić papierosy i rozmawiać o dupie Maryny.
Robi głupią minę, udaje zawstydzoną… Udaje! Wiem, ze od dawna nikogo nie miała. Niewiele myśląc rzucamy się na siebie. Papierosy – ledwo zapalone – wypalają się same w popielniczce. Lądujemy na podłodze. Szybki, nerwowy, ostry, namiętny i wyczerpujący seks.
Po wszystkim siadam, poprawiam ubranie, ona wciąż leży. Sto razy zaznaczała, że mnie nie chce. Przegrała, zwyciężyłem. Zapalam kolejnego papierosa – tamte już dawno się spopieliły. W popielniczce leżą długie, szare popioły. Wypaliły się jak nasze uczucia, jak nasz seks. Nawet kawa jest już zimna… Pociągam łyk z obrzydzeniem, nie będę więcej jej pił.
Leży, nie rusza się; przykryła się ciuchami. Nie chcę już tutaj siedzieć. Kawa zimna, papierosy wypalone, ona zimna. Wstaję, chcę wyjść, ona też wstaje. Pytam czy teraz wróciliśmy do siebie, ona odpowiada, że to tylko chwila słabości. Kolejna. Od listopada…
Zaczynamy się kłócić. Jak zwykle o to samo. O to, że sprawia wrażenie, jakby mnie chciała; że robi mi tylko nadzieje; że ciągle mnie rani i wbija gwoździe w moje serce, noże w plecy, a ja „mam już jeden nóż w plecach i nie ma tam miejsca na następny”.
Przeprasza. Zawsze przeprasza. Teraz jeszcze nalega żebym został na obiad, że ugotujemy coś razem jak kiedyś. Dawno temu. Właściwie to nie dawno, a nigdy.
– Po co? – pytam – Nie masz nikogo do łóżka i do stołu? Wykorzystujesz mnie, żeby spędzić ze mną niedzielę czy inny brudny dzień?
Ona na to, że to ja ją wykorzystałem – przed chwilą, na podłodze. Teraz jej rzekomo przykro, chociaż ma jeszcze nieco błędny wzrok.
Obustronna irytacja narasta… Nie wytrzymuję.
– Nie chodź po mieście, nie zawracaj mi głowy. O to jedno Cię proszę… Nic nie rób, zniknij. Nie śnij mi się! Nie stawaj na mojej drodze! Zniknij i nie wracaj… – wyrzucam z siebie z coraz większym gniewem, złością i irytacją. Ona płacze.
W końcu walę ją w mordę. Przesadzam, ale może tak powinno być? Nie zależy mi. Od listopada. Wreszcie wychodzę i trzaskam drzwiami. Kurz porusza się na półkach z książkami poukładanymi według kolorów i autorów. Przegrała, zwyciężyłem; zwyciężyła, przegrałem; przegrała, przegrałem…
Mijam kilka przecznic, kilka lokali i sklepów z konfekcją. Mija mnie dziesiątki osób. Idę, patrzę w błoto, nie mam ochoty oglądać ludzi, nie mam ochoty na nic. Idę z rękoma w kieszeniach płaszcza. Nagle z bramy tuż przede mną wyłania się znajoma starsza twarz – kapral z wojska.
Kapral widzi, że powinienem się napić, ciągnie mnie na wódkę. Mówię, że nie piję z kapralami, ale on nalega. Długo nie musi nalegać. Idziemy.
Siedzimy w knajpie, nieco już wstawieni. Przy stoliku naprzeciwko siedzą jakieś panienki. Przy innym stoliku obok trzech podobnych do nas, też piją. Wszyscy piją, wszyscy palą. Kapral mówi o tych dwóch naprzeciwko – zwykłe lafiryndy, wydekoltowane plastikowe panienki. Chce się do nich przymilać.
– Chodź, zabawimy się. Nieźle się składa – akurat po jednej na głowę.
– Stary, ja nie mam ochoty, ja to pierdolę. Piedolę te panienki i wszystkie inne. – zdecydowanie odpowiadam. Chyba zbyt zdecydowanie, panienki oglądają się na nas.
– No patrz! Gapią się tu, chętne są jak nic! – kapral się nakręcił na lafiryndy.
– Nie mam ochoty, stary! – upieram się jednak – Jestem po kłótni z jedną kobietą i nie mam ochoty na inne. Daj mi spokój, mam ochotę się położyć.
Kończymy butelkę. Wypijam ostatnie 50 gram i zdecydowanie wychodzę zostawiając kaprala.
Zapalam papierosa, idę przez park po zgniłych zeszłorocznych liściach. Wsiadam do tramwaju i jadę na drugi koniec miasta. Czytam gazetę o aferzystach i złodziejach aut, o akademii w podstawówce z okazji braku okazji. „Dzieci recytowały wiersze do akompaniamentu…”. Świetnie!
Wchodzę do mieszkania, telewizor gra nadal. Na klatce spokój – mąż Dzidki albo śpi, albo pije na mieście. W telewizorze telenowela. Film o szczęśliwych ludziach i ich małych problemach na roli. Dopijam resztę porannej herbaty. Nie znoszę zimnych już ciepłych napojów. Takiej czarnej herbaty z herbacianym osadem na szklance najbardziej.
Padam na łóżko. W ubraniu, głową do poduszki. Zasypiam. Jutro też będzie dzień. Tak, będzie! Tyle tylko, że równie szary, równie smutny i tak aż do końca. Końca świata, końca żywota, jakiegokolwiek końca. Ja jutro wyskoczę przez okno. Ale to dopiero jutro.
Jak się Państwo bawili? Państwo widzą, że warto żyć, prawda?
2003