(Monice)
Mieszkamy wraz z żoną od trzech lat w dwupokojowym mieszkaniu, na obrzeżach miasta. Jest to nieduże mieszkanie w bloku, na dużym osiedlu – takie jakich tysiące znajduje się w naszym niespełna milionowym mieście. Mamy to szczęście, że widok z naszych okien rozciąga się na panoramę całego miasta oddalonego o piętnaście minut tramwajem linii numer pięć. Nic nie zasłania widoku, gdyż blok stoi na skraju osiedla, a pomiędzy nim i najbliższymi zabudowaniami znajdują się jedynie ogrody działkowe, tory kolejowe od ćwierćwiecza nie używane oraz rzeka. Tuż za rzeką rozpoczyna się Starówka. Na ten doskonały widok dodatkowy wpływ ma to, iż nasze małe mieszkanko znajduje się na szóstym piętrze.
Mieszkanie, jak wspomniałem, nie jest duże. Pomimo to wystarcza dla nas dwojga. Dzieci nie mamy – zdecydowaliśmy się wpierw zająć pracą, zgromadzić nieco kapitału na większe lokum, a dopiero potem mieć dzieci. W ten sposób zapewnimy im i sobie wygodniejsze warunki, co jest przecież równie ważne jak chociażby ich wychowanie.
Najwięcej czasu spędzam w swoim gabinecie i kuchni. To ja zajmuję się w znacznej części domem – ja gotuję i dbam o całą resztę. Żona pracuje w mieście, a ja w domu. Charakter mojej pracy pozwala mi na poświęcenie kilka godzin dla domu. Nie narzekam, ona też jest z tego zadowolona, a więc wszystko jest w najlepszym porządku.
Mój gabinet do pracy to kilka szaf, regał zawalony starymi książkami od podłogi aż po sufit, dwuosobowa sofa i to co dla mej pracy najważniejsze: masywne dębowe biurko, stojąca na nim stara i nieźle wysłużona maszyna do pisania oraz proste ale bardzo wygodne krzesło. Szczerze mówiąc maszyna w tym przypadku winna zwać się maszyną do przepisywania, gdyż używam jej jedynie do kopiowania w czytelnej formie już gotowych i poprawionych tekstów; osobiście wolę tworzyć i korygować słowa piórem: na papierze, w grubym zeszycie. Takiego zwyczaju nabrałem na samym początku i teraz trudno tego się wyzbyć, zresztą prawdę mówiąc wcale tego nie chcę.
[ad#postad]Bardzo ważnym elementem mojego gabinetu jest balkon. Często to właśnie balkon staje się azylem od domowego zamieszania, swoistą „świątynią dumania”. Nic nie wpływa równie kojąco na myśli i ich uporządkowanie jak świeże powietrze i wzrok wbity w oddaloną historyczną część miasta. Cisza, spokój i chłodny wiatr pozwalają skoncentrować myśli, dają wytchnienie i odprężenie mięśniom a także odrywają i zamykają na przestrzeni kilku metrów kwadratowych przed niepożądanymi napięciami i problemami ogniska domowego. Tutaj nie czuć zapachów kuchennych, tutaj nie myślę o gotującej się zupie czy sprzątającej w drugim pokoju głośnym odkurzaczem małżonce. Często więc uciekam na balkon przed domem i codziennością, czasem też żoną. Powietrze, przestrzeń i przyroda pozwalają skupić się na pracy, pozyskać nowe treści i pomysły.
Obserwuję też często krążące nad ogrodami działkowymi gołębie i inne ptactwo. To niesłychane jak jesteśmy w swoich zachowaniach bliscy tym stworzeniom! Pomimo postępu techniki, rozwoju cywilizacji, wielkich budynków ze szkła, stali i betonu człowiek pozostaje ciągle częścią natury. Z jednej strony odgradzamy się metropolią od zieleni ale jednocześnie coraz mocniej brakuje nam wytchnienia, dostępu do czystej źródlanej wody i runa leśnego. Przesiadując na balkonie i patrząc pusto w krążące stada ptaków często zauważam analogie pomiędzy nimi i nami.
Chociażby wspomniane już gołębie. Stały się plagą wielkich miast. Ich odchody niszczą pomniki, elewacje budynków a także zieleń na skwerach, gdzie ich najwięcej. Te, wydawałoby się głupie i szkodliwe stworzenia są tak bardzo podobne w swych zachowaniach do ludzi.
Obserwując je zauważyłem pewną prawidłowość: prawie zawsze krążą w tych samych rejonach, wciąż gdzieś podążają, lecą i są w ruchu. Jednak co raz któryś z członków stada porywa resztę za sobą w odmiennym, nierzadko przeciwnym, kierunku. Podążają w wydawałoby się konkretnym i pewnym celu, chcą go osiągnąć ale jakaś dziwna myśl, jeden niepokorny głos zmienia ten cel zawracając całe stado. Lecą chociażby od strony mojego osiedla w kierunku miasta – być może napaskudzić na pomniki na Starówce; są już nad ogródkami i nagle z lewej strony szarej chmury odrywa się jedna niepokorna dusza. Głos ten zwodzi całe stado w stronę nieczynnego od czasu popsucia się wody browaru, w którym teraz młodzież spotyka się w przytulnej kafejce. Lecą nad browarem i wtem zaś zawracają – teraz kierują się na powrót do miasta. Kreśląc nieco chaotyczne wzory na niebie oddalają się i stado wyraźnie maleje. Przez moment człowiek myśli sobie: „Tak, to dobry kierunek, wreszcie dążą gdzie trzeba i jak trzeba”, ale na przekór tym myślom zbiorowość wcale nie posuwa się naprzód. Co więcej – nie posuwa się w żadną ze stron. Kręci się w miejscu; czasem szerokim łukiem, czasem wręcz wirując wokół wspólnego środka… Wygląda na to iż do końca nie mogą się zdecydować. Chciałyby dotrzeć w określone miejsce, ale nie są pewne czy nie okaże się ono dla nich złe. A jeśli tak? Co wtedy? Trzeba będzie pewnie poszukać innego; może wrócić? Okiem człowieka, a więc istoty inteligentnej i racjonalnej, wygląda to na zbiorowy dylemat, który trudno rozstrzygnąć.
Wirują więc zakłopotane stada nad torami, na skraju ogródków mając swój cel na wyciągnięcie skrzydeł – pozostaje kilka pewnych machnięć i już przeskoczą rzekę, później mury obronne i znajdą się na miejscu, w centrum. Jednak lekki podmuch wiatru od strony miasta na nowo zmienia ich decyzje i stado pewnie rośnie w oczach – zbliża się. Ponownie wirując, kołując i nawracając zbliża się mimo wszystko, już prosto w kierunku mojego osiedla. Lecą prosto w blok, tuż przed nim wzbijając się omalże pionowo w górę i zapewne przeskakując go pikują kawałek dalej.
Nie wiem czy lecą dalej – całkowicie poza obręb miasta, poza nowe osiedla. Nie wiem tego z prostego powodu: nie mogę tego sprawdzić. Wracam po tej chwili przerwy i zadumy do pracy. Myślę sobie w duchu, że wystarczyłoby pozostać na balkonie o te dziesięć minut dłużej, aby znów zobaczyć niezdecydowane ptaki. Te same – wracające w kierunku rzeki – lub inne, podążające tymi samymi ścieżkami, w tym samym celu, którego pewnie nigdy nie osiągną…
Mieszkamy wraz z żoną od trzech lat w dwupokojowym mieszkaniu, na obrzeżach miasta. To tylko mieszkanie przejściowe; na czas zgromadzenia niewielkiego kapitału. Chcemy znaleźć coś większego, może postawić dom? Trudno jest nam jednak podjąć kilka związanych z tym decyzji. Boimy się ryzykować, żeby nagle nie utracić wszystkiego. Może za rok uda nam się zamienić na coś bliżej centrum; coś większego? Na razie jednak nie chcemy robić tego na siłę i trwamy przy tym co mamy.
11.IX.1999