Dziewięć piosenek… może nawet więcej – nie liczyłem. W każdym razie w 9 songs poza takimi sobie piosenkami, całkiem niezłymi zdjęciami i dużą ilością nijakiego, ale za to pokazanego bardzo dosłownie seksu nic nie ma… Totalny nihilizm. Wszystko zamknięte w nieco ponad godzinnym dziele powstałym chyba tylko po to, żeby zaszokować owym dosłownym seksem. Zresztą – seks ów już chyba tak nie szokuje (przynajmniej mnie – prasa pisała nieco inaczej) – po Ostatnim tangu w Paryżu kilkadziesiąt już właściwie lat temu i Intymności kilka lat temu nic w kinie mnie nie zaskoczy. Przynajmniej w sferze pokazywania aktów seksualnych (bo wg mnie trudno nazwać to miłością)…
Film, fabuła… a raczej jej brak. Jest sobie para, która poza spędzaniem czasu w łóżku i na koncertach nie ma innego życia. Ktoś z krytyków napisał w prasie, że on zaczynają się kochać, ale zaczynają od seksu – najpierw łóżko, potem być może uczucie. Chyba tak właśnie jest, chociaż nie bardzo można do tego dojść oglądając film. Mnie ten film wprowadził w dziwny nastrój – nastrój nihilizmu i nieobecności. Znudził mnie, ale nie zniesmaczył. Ot – normalne manewry łóżkowe pokazane na ekranie. Seks, kreseczka, koncert, zdjęcia Antarktydy, koncert, seks… taka mniej więcej kolejność ujęć. I nic poza tym! Żadnego sensownego dialogu, żadnej akcji, nawet żadnej zdrady czy morderstwa ;). Nic.
Chociaż z drugiej strony – czasem właśnie tak to wszystko wygląda. Niestety.